Destylacja Słów

“As for my tongue, I’ll manage it.”

Shakespeare, Henry IV (II), Akt I Scena 2

Szłam przez miasto szczelnie owinięta w płaszcz przejściowy, a siatka z pieczywem kołysała
się mniej-więcej w rytm kroków. Zamarzyłam, by w podszewce jakimś cudem wyrosły mi
puchowe piórka: dzień okazał się o wiele chłodniejszy niż przewidziałam. Potrzebowałam
konkretnego utulenia nie tylko ciepłem kurtki, ale też wygadania się komuś życzliwemu, bo
dzień okazał się przełomowy. Trafiłam na ciekawy i znaczący trop we własnym życiorysie –
odkryłam, że różne wzloty i upadki związane z umiejętnościami mówienia i pisania zaczęły
mi się układać w logiczną całość i pozorny regres okazał się zmianą na lepsze.

Zawahałam się, czysto teoretycznie rozważając, do kogo powinnam się udać z prywatnym
odkryciem tego rodzaju. Ksiądz w konfesjonale? A może lepszym pomysłem byłby telefon do
najbliższej przyjaciółki? Odrzuciłam oba warianty. Odkrycia dotyczące ekspresji to nie była
standardowa materia, z którą ludzie zazwyczaj udają się do duchownych, choć przecież to, co
(werbalnie) z nas wychodzi bezdyskusyjnie podlega ocenie moralnej, bo słowa mają swoją
wagę. Przyjaciółka z kolei, jak przypuszczałam, nie dysponowała wystarczającą ilością
wolnego czasu na tego typu rozmowę. Nie lubię zamęczać bratnich dusz czasochłonnymi
auto-monologami. Ponieważ odkrycie dotyczyło przede wszystkim mówienia, przez sekundę
(nadal czysto teoretycznie) rozważyłam wizytę u logopedy. W końcu specjalista od
instrumentu mowy musi mieć pojęcie o pejzażu emocjonalnym osoby mówiącej, gdyż dobrze
wie, że po nitce do kłębka, czyli od emocji do mówienia. Taki logopeda nie ma jednak
dostępu do wszystkich danych biograficznych, albo musiałby je bardzo żmudnie zdobywać
przez wywiad. Postanowiłam, że jednak do nikogo się z tą sprawą nie wybiorę. Teraz mogę
uporządkować wszystko i opisać tutaj, może ktoś wyciągnie z mojego wywodu jakiś pożytek.
Zwroty akcji są trochę zaskakujące.

Różnie u mnie bywało z umiejętnością przekazywania treści światu przez mówienie lub
pisanie. Jako licealistka w bardzo typowy sposób byłam rozgadana na przerwie, na korytarzu,
ale publiczne wypowiedzi przychodziły mi z większym trudem. Nie do końca wiedziałam
jakie dobrać środki, by przekazać dokładnie to, co czuje serce albo co podpowiada umysł.
Dyskusje klasowe to nie był mój żywioł, choć na pewno wykazywałam duże zainteresowanie
poruszanymi w nich problemami. Odporność na krytykę miałam niezbyt imponującą. Nie tak
dużo było tego wychodzenia na forum i mówienia, dużo trzymałam w sobie albo powierzałam
stronicom pamiętnika. Chyba wtedy lepiej szło wyrażanie siebie na piśmie, natchnień i
ciekawych intuicji nie brakowało, szczególnie dzięki zamiłowaniu do poezji. To był też czas,
kiedy wymieniałam wcale niemało prawdziwych, ręcznie pisanych listów oraz maili z
ciekawymi ludźmi z przeróżnych środowisk.

W sukurs nierówno rozwijającej się ekspresji przyszło zamiłowanie do nauki języków
obcych. Wiedziałam, że warunkiem ciągłego doskonalenia umiejętności jest rozwijanie
umiejętności mówienia i pisania o wszystkim, co się tylko nawinie. Ponieważ byłam już
studentką i w gronie rozmiłowanych w nauce młodych ludzi czułam się swobodnie i swojsko,
warunki do rozgadywania się miałam już idealne. Rozwiązał mi się język, ośmieliło się pióro,
tak w ojczystym języku, jak i w obcych. Nabierając tempa w języku obcym miałam wrażenie,

że rozpędzam się na rowerze i wjeżdżam z impetem w zakręt, nie wiedząc co dokładnie
znajdę po drugiej stronie – zaczynając zdanie, nie wiedziałam dokąd mnie ono zaprowadzi.
Przyznam, że do dziś lubię to uczucie, to taki mój skromny sport ekstremalny. Ale wróćmy do
okresu studiów: zanurzona w niesamowitym uniwersyteckim świecie, który w moim
ówczesnym mniemaniu istniał tylko po to, bym się w doskonaliła i szlifowała, gadałam i
gadałam, również o sobie i swoich przeżyciach i uczuciach. Im więcej mówiłam, tym postępy
językowe były wyraźniejsze, tylko że egocentryzm i wsłuchanie w samą siebie też się przy
okazji spotęgowały. Umiejętność mówienia o sobie miała jednak również pozytywne skutki
uboczne. Gdy pojawiały się trudne do rozwikłania problemy – złamane serce, poczucie
zagrożenia, przerastające mnie problemy psychiczne przyjaciół – nie tylko opisywałam je
szczegółowo w pamiętniku, ale w pewnym stopniu dzieliłam się nimi z życzliwymi
koleżankami, co pozwoliło mi zachować zdrowie psychiczne w chwilach prób. W mojej
rodzinie kobiety ze starszego pokolenia raczej nie potrafią się w ten sposób otworzyć i dać
sobie pomóc. Nabycie umiejętności rozmawiania o trudnościach uważam za niebagatelne
prywatne zwycięstwo.

Nie przypuszczałam jednak (nawet dobra edukacja humanistyczna nie poradzi gdy brak
mądrości), że mówienie może okazać się również niezłą pułapką i może zaowocować tyloma
błędami. Kolejne lata, gdy patrzę na nie teraz (krytycznym okiem), wydają mi się jakąś formą
degeneracji albo niezrozumiałego braku dojrzałości. W pierwszej pracy od razu poległam na
froncie rozgrywek werbalnych. Byłam niedoświadczonym pracownikiem biurowym,
wciąganym ochoczo w dyskusje za plecami szefa, umiejętnie buntowanym przeciwko niemu
przez starsze stażem i wiekiem koleżanki. Wstyd przyznać, ale zupełnie nie wiedziałam co się
dzieje. W życiu prywatnym gadanie również było silniejsze ode mnie, bo lubiłam plotkować i
emocjonować się, gdy działo się coś ciekawego…. a jeśli nawet coś nie było do końca
ciekawe, to można było trochę w opowieściach podkręcić. Nie ze złej woli (ja do zawistnych
nie należę), ale dla efektu, albo dla przyjemności, której smak znają wszyscy wytrawni
plotkarze. W kolejnej pracy plotkowanie nasiliło się jeszcze, bo charakter miejsca i rodzaj
interakcji ze współpracownikami temu sprzyjał. Bliscy już wysyłali mi wpierw delikatne, a
potem już wyraźniejsze sygnały, że przesadzam z opowieściami, że jakaś granica została
przekroczona, a ja dalej robiłam swoje nie widząc w tym nic zdrożnego. W końcu od bardzo
cenionej przyjaciółki, która rzadko kiedy wypowiada krytyczne sądy, usłyszałam słowa
prawdy, że za dużo plotkuję. To był kubeł zimnej wody. Przejrzałam na oczy. Uświadomiłam
sobie, że najwyższy czas coś z tym zrobić.

Nie udało się od razu, bo nie wiedziałam ani jak nawyk wykorzenić, ani tym bardziej w imię
czego miałabym podejmować tego rodzaju trud (doprawdy, dziwię się mojej uporczywej
ślepocie). Wprawdzie przestałam bezrefleksyjnie mielić językiem i trochę się uspokoiłam, ale
nadal szczególnie lubiłam gadaniem poustawiać czyjeś życie za jego plecami. Takie hobby:
podsumować sytuację, zdiagnozować coś, poczuć szczególny przypływ pewności siebie
dzięki temu, że coś zauważyłam, zinterpretowałam i obgadałam z kimś, kogo akurat udało się
wciągnąć do dyskusji.

W końcu nadszedł jednak przełom. Powoli zaczęłam dostrzegać, że wielość słów nie tylko w
zupełnie oczywisty sposób wyłącza gotowość do słuchania, ale ma zły wpływ na otoczenie,
bo albo skutkuje efekciarskimi popisami (takimi werbalnymi pół-fabrykatami), albo tworzy
dramat z niczego, albo po raz setny puszcza w obieg coś, co nikomu pożytku nie przyniesie.
Skupienie na gadaniu osłabia też (zazwyczaj) zdolność do podjęcia dobrego, konkretnego
działania. Poza tym, siłą rzeczy, jeśli jest zbyt wiele słów, to będzie też sporo nietrafionych,
wpływających negatywnie na mnie samą. Będzie sporo autokreacji, skutkującej

zafałszowaniem percepcji. Będzie szemranie, będzie rozczulanie się nad bzdurami. Wyjdzie z
tego przewrażliwienie i wysoka reaktywność. Mało kogo stać na obfitość wartościowych
słów. Analogicznie można stwierdzić, że niewielu z tych, którzy siedzą całymi dniami na
Twitterze i reagują na byle jakie wieści, będzie w stanie napisać kiedyś wartościową książkę.
Zanim to nastąpi, rozmienią się na drobne.

Potem w końcu nastał etap względnego wyciszenia. Uczyłam się kultury zabierania głosu
prawie od podstaw, najpierw w kontaktach międzyludzkich. Obserwowałam jak zachowują
się mądrzy ludzie, którzy nie mielą non stop językiem. Dostrzegłam, że cechą wspólną była
uważność i wyczucie – wiedzieli, że nie na każdy temat muszą reagować, sporo ważyli w
sercu – taki paradoks, bo pozornie nic nie robili, a jednak daleko im było do bierności. Ja
jeszcze musiałam się nauczyć wyczucia i uświadomić sobie co kryje się za pozornym brakiem
standardowej reakcji u tych ludzi – nauczyłam się, że często nie chcą oni grać w grę
rytualnego utyskiwania lub potwierdzania „jedynych słusznych” poglądów. Bardzo cenna i
ciekawa lekcja. Z drugiej strony miałam wyraźną potrzebę wyrażenia swoich refleksji w jakiś
sposób (abstrahując od konkretnych rozmów). Kotłowało się we mnie wiele treści, które
czekały na to, by je uwolnić, ale to nie był jeszcze odpowiedni moment. Uratowało mnie
pisanie, tradycyjnie. Uznałam, że po przejściu procesu destylacji słowa – tak można z grubsza
nazwać proces, który opisałam w akapitach powyżej – jestem już gotowa, by swoją treść
posyłać w świat i założyłam tę oto stronę internetową, która jest moim schowkiem z tekstami
i malutką sceną, na której „wystawiam” swoją sztukę życia. To, co upominało się o opis czy
analizę, zostało potraktowane poważnie i wychodzi sobie w świat.

Mimo tego, że przeszłości plotkarskiej i wielomównej nie jestem w stanie całkiem wymazać z
życiorysu i nawyków, na pewno zależy mi na ściślejszym pilnowaniu wypowiadanych słów.
Niekiedy ogarnia mnie nieśmiałość i się wycofuję; na chwilę tracę rozpęd i wenę. Warto
jednak przyjrzeć się szeroko pojętemu aparatowi myśli i mowy. Od słów zaczyna się
budowanie relacji, budowanie atmosfery uczciwości, to słowa są w stanie przekazywać
prawdę albo ją maskować. Dostrojenie słów do wyznawanych wartości i podejmowanych
działań, niezależnie od tego, kto jest akurat naszym rozmówcą (czy ktoś, kto zgadza się z
nami, czy ktoś z zupełnie innymi zapatrywaniami) to prawdziwe wyzwanie. Sądzę, że i
teoretyczny logopeda, i ksiądz, i przyjaciółka zrozumieliby skąd to nagłe drżenie o słowo:
szkoda życia na wypuszczanie w świat werbalnych bubli o opóźnionym zapłonie, choćby
efektownych. Zrobiłam już tyle głupich błędów w kwestii ekspresji, że trzeba wyciągnąć z
nich lekcję na resztę życia.

Brak komentarzy

Napisz komentarz