Esej genealogiczny

Odmierzam odległość kciukiem, jak wytrawni malarze, próbując trafić na trop algorytmu idealnego do obserwacji. Gdy postać jest za blisko, rozmywa się, stapia się z nami, przenika jestestwo. Trudno spojrzeć obiektywnie na ojca lub matkę. Czy to znaczy, że najlepiej obserwować kogoś, kto jest dla nas zupełnie obcy? Jak tu się zbliżyć, ile oddalić, by dostrzec coś intrygującego?
Doszłam do wniosku, że algorytm doskonały do obserwacji uzyskamy poprzez wybór osoby z rodziny oraz „odsunięcie się” na odległość dwóch pokoleń, czyli około 50 lat. Choć i wtedy wyzwań nie brakuje. Gdy obserwuje się postać związaną z nami więzami krwi, dochodzi do falowania perspektyw, gdyż to, co bliskie zamienia się niekiedy miejscami z odległą genealogią – to, co teraz, jest powtórzeniem albo konsekwencją rzeczy zamierzchłych.
Urodziłam się w okolicy pięćdziesiątych urodzin moich obu Babć. Półwiecze różnicy metrykalnej to przepaść, ale i szansa. Jedno wzrasta, drugie już schodzi w dół wyboistą ścieżką życia. Gdy jest się młodym, trudno czasem dostrzec horyzont działań, wszystko kotłuje się w chwili obecnej, chaotyczne i wchłaniane bez większej refleksji. Druga połowa życia to czas, gdy już można określić, kim stała się dana osoba w wyniku swoich codziennych wyborów, uwarunkowań historycznych, społecznych. Widać już, jak została ukształtowana przez ludzi z zewnątrz i tych, którymi przyszło jej żyć pod jednym dachem.
Babcia M., nieżyjąca od dwóch lat, była autorytarna, kapryśna. Jako przybrana mama trójki dzieci oraz mama dwójki własnych nie dała się podporządkować konwenansom i kieratowi gotowanie-sprzątanie-pranie, nie przejawiała żadnej dbałości o schludność domu. Oczywiście, również dzięki temu, że jako pani inżynierowa w powojennej rzeczywistości mogła sobie pozwolić na panią do pomocy. Babcia potrafiła w absolutnie zabałaganionym pokoju rozłożyć się na kanapie aby poczytać albo porozmawiać. Oczywiście, potrafiła gotować i piec (do dziś mam jej przepis na pyszną roladę biszkoptową), ale jej życie nie było skoncentrowane na kuchni. Bardzo dbała o czas i rozmowy z dziećmi i bardzo mnie przestrzegała, abym za szybko nie szła do pracy jako młoda matka, bo czas z dziećmi jest bezcenny. Po odchowaniu mojego taty i jego rodzeństwa życie toczyło się wokół książek, stolika z kosmetykami oraz maszyny do szycia. Szafy pękały w szwach od autorskich kreacji. Parapety uginały się od leczniczych roślin. W kontaktach z ludźmi oscylowała między zauroczeniem i wprawiającym w konsternację zachwytem a niechęcią i bezlitosną krytyką. Obce jej były konwencjonalne zwroty i rozmowy o niczym. Zawsze mówiła o czymś ciekawym, kontrowersyjnym, bardzo osobistym. Potrafiła zauważać rzeczy, których nikt inny nie widział. Była kokietką i elegantką do swoich ostatnich chwil.
Babcia K. jest królową rezerwy i stoicyzmu, co odróżnia ją zasadniczo od większości jej rówieśniczek, radych opowiadać w szczegółach o sprawach rodzinnych i kłopotach zdrowotnych. Jest niewiarygodnie uporządkowana, uwielbia minimalizm, nie jest nosicielką żadnej z typowych dla jej pokolenia wad, takich jak skłonność do gromadzenia przedmiotów lub nadopiekuńczość. W pewnym sensie widać w niej tatarskie cechy – oszczędność i powściągliwość, a także siłę woli. Wychowując dzieci kładła nacisk na ich wykształcenie, co wymagało od niej wielu ofiar (została wdową bardzo wcześnie). Jest do dziś mistrzynią organizacji czasu. Trochę czytania, trochę ogródka, potem szydełkowanie. Jeszcze jeździ na rowerze po zakupy. Nie dopuszcza do głosu słabości, rzadko pojawia się sentymentalizm. Nie lubi gotować. Gdyby katolicyzm nie był w rodzinie z dziada pradziada, Babcia byłaby z pewnością protestantką, bo ma wybitnie protestanckie spojrzenie na wiele spraw (np. sztukę sakralną i relację Bóg-człowiek). Babcia jest twarda i nieustraszona. Większość tak zwanych bolączek tego świata uznałaby za nonsens. Wydaje mi się, że uważa dusza kobiety za scenę, na której rozgrywa się spektakl wymagający nieustannych poprawek. Za kulisami starannie ukrywa się emocje, aby na scenie nie dochodziło do scen niekontrolowanych i godnych politowania. Światu ukaże się wówczas fasada bez skazy, pełna decorum, godna teatru jednej aktorki. Jej ciało jest posłuszne duchowi: to zdrowy, filigranowy mechanizm szwajcarski, lekki jak piórko, w którym nie ma ani jednej niekontrolowanej fałdki, a żywość oczu i szybki chód ujmują jej wielu lat.
W duszy śmieję się myśląc o podobieństwach międzypokoleniowych. Jestem pod wieloma względami podobna do każdej z babć równocześnie, co jest zupełnym paradoksem, bo chyba nie było na świecie bardziej różniących się kobiet. Właściwie łączyło je tylko zamiłowanie do książek.
Nie muszę tłumaczyć zatem, dlaczego wzięłam się za literaturę.

Brak komentarzy

Napisz komentarz