a

Kalypso i Penelopa (2006)

 

Moja przygoda z Homerycką Odyseją zaczęła się niewinnym, wakacyjnym przewracaniem kartek greckiego oryginału o zbutwiałych już stronach. Stare wydanie eposu dostałam od Dziadzia, który przed wojną uczył się w gimnazjum klasycznym. Wyłapując słowa, które były mniej więcej zrozumiałe (przeciętnie jedno na osiem…) próbowałam ułożyć je w sensowną całość metodą detektywistyczną, po czym wyjmowałam polski przekład i porównywałam. Oczywiście rzadko kiedy dochodziłam do dobrego tłumaczenia, ale zabawa była niewątpliwie przednia. Zakochiwałam się w pięknych i nieprzetłumaczalnych frazach. Już w pierwszym wersie natknęłam się na andra polytropon i zachwyciłam się wymownością przymiotnika opisującego mężczyznę jako człowieka “wielu dróg/cech”, a zatem złożonego. Czułam się dumna z tego, że choć częściowo jest mi dane zrozumieć oryginalny język Homera i mam już pełniejsze wyobrażenie o całym eposie.

Na krótko zapomniałam o wakacyjnych rozrywkach, przeżywając pełen niepokoju 11 września w miejscu zaledwie cztery godziny jazdy samochodem od Nowego Jorku. Aklimatyzacja przebiegała więc niespodziewanie opornie, pomimo opieki licznych dobrych dusz, w tym profesora Scotta, który zaprosił mnie na swoje seminarium o Odysei. Na samą myśl o Homerze przechodził mnie dreszcz niepokoju, ale nie mogłam oprzeć się pokusie. Kilka pierwszych tygodni siedziałam nad każdą lekcją (a zajęcia odbywały się trzy razy w tygodniu) nawet po sześć godzin, walcząc ze łzami i rogatym słownictwem zamotanym w niejasne konstrukcje. Podziwiałam innych studentów, którzy prowadzili żywe dyskusje na tematy interpretacyjne, podczas gdy ja walczyłam wyłącznie z warstwą syntaktyczno-semantyczną dzieła i na żadne głębsze przemyślenia nie miałam już czasu, bo inne kursy były także dość wymagające. Na szczęście po paru tygodniach czas rozbrajania zadanych fragmentów skrócił się i obudziłam się do interpretacji akurat wtedy, gdy pojawił się temat tęsknoty Odyseusza na wyspie należącej do tajemniczej Kalypso.

Temat aż dziwacznie przypominał moje ówczesne przeżycia obezwładniającej i czarnej tęsknoty za domem. Wtedy, gdy seminaryjni koledzy roztrząsali dziwaczne objawy płaczu na plaży, ja sama walczyłam z własnymi łzami, które zagrażały w każdym głupim momencie. Wcale nie dziwiłam się biednemu śmiertelnikowi, że chce rzucić wyspę wiecznego piękna i łatwizny na rzecz podstarzałej już Penelopy. Cóż bowiem, jeśli nie trwałe przywiązania, nawet te irracjonalne, nadaje sens życiu? Nie dziwiłam się jego stanom wewnętrznym i ostatecznej decyzji. Silną empatię z Odyseuszem przypłaciłam dodatkowymi łzami i monumentalizacją własnych stanów. Niejednokrotnie nachodziły mnie myśli, że to Homer zemścił się za to, że na wakacjach bawiłam się słowami wyrwanymi z kontekstu, a całe dzieło uważałam za bajkę wypełnioną typami narracyjnymi, a nie żywymi ludźmi. Jakże się myliłam!

Seminarium skończyło się i odłożyłam refleksje interpretacyjne na górną półkę. Homer nie dał mi jednak spokoju. Tęsknota już się podleczyła, Itakę wyraźnie już widziałam na horyzoncie i zainteresowanie Odyseją automatycznie zmalało, oddaliło się od moich codziennych myśli. Niezależnie od tego świat Homera żył w mojej podświadomości. W czasie pracowitej zimy, gdy zmagałam się z literaturą angielską i Wergiliuszem, ni stąd ni zowąd przyśnił mi się bardzo ciekawy sen.

We śnie zamiatałam podłogę w kuchni na kolanach, dbając o to, by nie został na podłodze ani jeden okruszek. Poczułam, że do pomieszczenia ktoś wchodzi. Uniosłam głowę i zobaczyłam profesora Scotta, który zapytał czemu tak się męczę. Odpowiedziałam, że waham się, czy być Penelopą czy Kalypso. Profesor Scott spojrzał na mnie ze zdumieniem i wykrzyknął „oczywistym” tonem: „ Bądź Kalypso, bądź nieśmiertelna!”

Uważam ten sen za prawdziwe cacko. Nie dość, że przyszedł zupełnie niespodziewanie, kilka miesięcy po seminarium z Homera, to jeszcze zaprezentował mi klasyczny dylemat w pięknej formie. Z jednej strony imponowała mi Penelopa, zaradna, rodzinna, sprytna i bardzo ludzka. Z drugiej strony marzyła mi się wieczna uroda Kalypso, jej romantyczna wyspa i brak śmiertelnych zobowiązań.
Wielokrotnie zastanawiałam się, jak wytłumaczyć odpowiedź profesora. Możliwe, że jakaś część mojej osoby potrzebowała potwierdzenia, że moje Kalypsowe marzenia są jak najbardziej dozwolone, nawet jeśli ciało warunkuje we mnie śmiertelność Penelopy. Pod ciężarem codziennych trudów, kiedy trzeba sprytnie rozprawiać się z dziesiątkami trudnych spraw nie można zapomnieć, że jakaś część duszy jest wiecznie powiewna i piękna jak u Kalypso. Dylemat polega więc na tym, w jakich proporcjach zgrać w sobie Penelopę z Kalypso. Każda z nich potrzebuje drugiej, bo jako całkowite skrajności nie mogłyby samodzielnie przetrwać. Biedna, znudzona własną nieśmiertelnością Kalypso chce stworzyć dla siebie choćby i namiastkę związku, próbując zatrzymać Odyseusza przy sobie. Tym samym obdarzyłaby Odeyseusza nieśmiertelnością, schodząc lub nawet rezygnując z „niedostępnego” piedestału. Tka na złotym wrzecionie, szukając sobie zajęcia, choć na pewno żadna tkanina nie jest jej potrzebna. Z kolei Penelopa szuka w swojej nietrwałej śmiertelności głębszego sensu, na którym może oprzeć swoje codzienne żmudne obowiązki. Wierząc w powrót męża spod Troi wiele lat po zakończeniu wojny zachowuje w sobie niezależną od wieku świeżość marzeń i oczekiwań. Jej „doświadczona” nieufność w stosunku do przebranego Odyseusza dziwnie przypomina niewinną i pierwotną nieufność młodej dziewczyny, która pyta się swoich myśli, czy może zaufać przybyszowi, czy nie. Nowa noc poślubna Penelopy i Odyseusza odpowiada początkom ich małżeństwa, dając tym samym złudzenie, że żadne z nich się nie zestarzało. Stałość uczuć jest śmiertelnym odpowiednikiem nieśmiertelności.

Nie mogę posłuchać rady profesora Scotta w sposób pełny, uciekając na wyspę cudów, gdzie wszystko jest z zasięgu ręki i nie ma nic do roboty oprócz monotonnego tkania na złotym wrzecionie. Wieczne atrybuty Kalypso nie są dla mnie dostępne. Młodość i uroda uciekną z biegiem czasu. Jeśli jednak zacznę od skromnych możliwości Penelopy i znajdę w nich elementy od Kalypso, to takie oto połączenie pozwoli mi przeżyć epos. Prawdziwe życie jest jednak bajką. Eposem godnym Homera, w której nieśmiertelne nie może żyć bez śmiertelnego i odwrotnie.

Brak komentarzy

Napisz komentarz