Tajemnice kurzu

“I will show you fear in a handful of dust”
„Pokażę ci strach w garstce popiołu/kurzu.”
T.S. Eliot

Gdy stawałam w progu, zazwyczaj szykowali się do wyjścia na matinée w teatrze lub zwykłe sobotnie
zakupy. Ona panowała nad wszystkimi szczegółami i płynnie przechodziła z trybu leniwego poranka
do gotowości do wyjścia między ludzi. On był nieco mniej sprawny w tym względzie, zbierał się
niemrawo i zazwyczaj pozdrawiał mnie cicho i pospiesznie, dopijając swoją mocną, poranną herbatę
Earl Gray z nieproporcjonalnie wielkiej filiżanki z niebieskiego fajansu, chyba jedynej czystej w tym
domu. Reszta filiżanek piętrzyła się jeszcze na blacie, wspomnienia z wczorajszego dnia.

Ja przychodziłam i stawiałam wiaderka ze szmatkami i rękawicami w dyskretnym kąciku korytarza, by
nie zagradzały im ścieżki do drzwi. Przyjmowałam dodatkowe instrukcje i prośby, a potem już
czekałam na chwilę, gdy zostanę sama. Zawsze zaczynałam sprzątanie od innego pomieszczenia, tak
dla urozmaicenia. Początkowo przytłaczała mnie świadomość, że oto dopiero zaczynam swoje
obrzędy i że następne cztery godziny spędzę na myciu przeróżnych powierzchni szmatkami i
szczotkami, siłowaniu się z plamami i zaciekami, z których jedne ustąpią natychmiast, a pozostałe
będą wymagały kilku podejść. Niekiedy miałam wrażenie, że nie sprzątam wystarczająco dokładnie,
skoro za dwa tygodnie znowu przyjdę i zastanę brudne powierzchnie. Potem jednak, kontemplując
bałagan zastany w kuchni lub łazience, zawsze pocieszałam się myślą, że różnica między stanem
„przed” a stanem „po” będzie widoczna gołym okiem i z pewnością ucieszy moich klientów gdy
wrócą.

Za chwilę już nie było nikogo. Z tą właśnie chwilą nabywałam prawa zaglądania do wszystkich
wymagających sprzątania zakątków mieszkania. Nie nadużywałam tego prawa. Nigdy nie szperałam
w szufladach , nie myszkowałam w papierach ani nie próbowałam na sobie znajdujących się w
łazience lub sypialni kosmetyków. Zdarzało mi się czasem podnieść ramkę ze zdjęciem i z bliska
przyjrzeć się twarzom krewnych lub znajomych gospodarzy. Może raz dłuższą chwilę czytałam sticky
notes przyczepione na lodówce. Tyle, jeśli chodzi o moje wścibstwo. Podskórnie czułam, że tak
naprawdę sama moja praca to było wielkie wtargnięcie w prywatność obcych ludzi. Nie było więc
wielkiej pokusy odkrywania kolejnych, być może pilniej strzeżonych, tajemnic.

Jak w każdym domu, również i tu nie umknęło mojej uwadze, że kurz ma swoje odcienie i
konsystencję w różnych pomieszczeniach. Tak jak ludzie, którzy żyją w odmiennych od siebie
środowiskach, kurz nosi na sobie znamiona swojego otoczenia. Obciążony tłuszczem kurz kuchenny
trzeba było wycierać kilkakrotnie, szczególnie na okapie. Ten w łazience był posklejany wilgocią i
zaciekami z mydła i kamienia i wymieszany z długimi blond włosami pani domu. Kurz szary był
domeną parapetów, co było zrozumiałe, ponieważ okna od strony zachodniej wychodziły na ruchliwą
ulicę tuż za płotem. Podobnie i w korytarzu, znajdującym się po tej samej stronie domu: kurz tam był
szary i jeszcze bardziej treściwy, ponieważ wywodził swój rodowód z brudu wnoszonego na butach.
W sypialni natomiast , dalej od ulicy, dalej od wilgoci i tłuszczu, kurz był wyraźnie inny. Taki puszysty,
lekki, i wyraźnie bielszy, więc zbierając go szmatką miałam zawsze przed oczami migawki białej
plantacji bawełny. Pewnie w większości składał się na ten kurz martwy naskórek gospodarzy.

Naskórek ścierający się delikatnie przy ubieraniu się, przy ściąganiu ubrań, przy segregowaniu
bielizny, przewracaniu się w pościeli. W świecie nanocząsteczek niedostępnym naszym oczom armia
białych punktów podrywała się do lotu, fruwała, a potem osiadała powoli na listwach i parapetach.
Takie małe cząsteczki ciała, drobinki DNA. Wszechobecne ślady obecności tych, którzy zamieszkiwali
tę przestrzeń.

Gdy już zrozumiałam fenomen białego kurzu, wchodząc do sypialni gospodarzy czułam zawsze
zakłopotanie, jak uzurpator. Choć było to pomieszczenie, w którym spędzałam bardzo mało czasu –
jako że pracy tam było niewiele – głowa mi pracowała na wysokich obrotach.

Jak to jest, że zbieram te drobinki ja, czyli ktoś z zewnątrz? Dotykając tego kurzu dotykam tych ludzi
bezpośrednio, jestem świadkiem tego, jak ich ciała zużywają się i odradzają w kolejnych warstwach
epidermy. Miałam niejasne wrażenie, że z powodu swojego odkrycia wkroczyłam na obszar tabu,
zaczęłam coś trzymać dla siebie, nieuczciwie. Usuwając biały kurz zatajam coś przed mieszkańcami,
zatajam prawdę o tym, że przemijają, w proch się obracają z każdym dniem, usuwam sprzed ich oczu
dowody rzeczowe ważnej prawdy.

Być może kiedyś powinnam im pozwolić samodzielnie przesunąć palcem po listewce i zadziwić się
puszystym kłaczkiem białego kurzu.

Brak komentarzy

Napisz komentarz