Dialog umysłu i duszy

Rozeznanie to proces angażujący płaszczyznę duchową i psychiczną. W
przypadku osób wierzących proces ten sięga głębokich pokładów
jestestwa, gdyż łączy osobistą sprawczość z Wolą Boga. Konieczność
wybrania jednej z wielu możliwych ścieżek życia wymaga od nas
poważnego wglądu w duszę. Co wybiorę? Którymi darami i talentami mogę
(i powinnam) podzielić się ze światem? Próba rozróżnienia dobrze
opanowanych umiejętności od naszych najcenniejszych niepowtarzalnych
talentów to nie lada wyzwanie, nie wspominając o niemożliwym wręcz
zadaniu trzeźwego oszacowania mocnych i słabych stron duchowych i
psychicznych. Sztuka rozeznawania, choć jest trudna, jest czymś
nieodzownym, nie tylko w młodości, ale i w późniejszych punktach
zwrotnych naszego życia.
W miarę jak zdobywamy kolejne doświadczenia życiowe, poznajemy kolejny
rodzaj rozeznania. Potrzebne jest ono wtedy, gdy musimy się do czegoś
lub kogoś ustosunkować poprzez czyn lub słowo, ale istnieje więcej niż
jeden standard etyczny, którym można się pokierować. Przykładowo,
słyszymy pod swoim adresem nieprzyjemne słowa i nie wiemy, czy lepiej
będzie sformułować ripostę, czy może odpuścić. Albo znajdziemy się
twarzą w twarz z bezdomnym żebrzącym o drobne i nie wiemy, czy lepiej
dać mu kilka monet czy zignorować prośbę domyślając się, że możemy
przyczynić się do uzależnienia alkoholowego tego człowieka poprzez
opacznie pojęte miłosierdzie. Będąc świadkiem konfliktu w rodzinie,
nie wiemy, czy lepiej wzruszyć ramionami i pozwolić uczestniczącym w
nim członkom rodziny znaleźć własne rozwiązania w swoim czasie czy
zareagować ostrzejszym i rozstrzygającym słowem już teraz. W takich
przypadkach jak powyższe każde z rozwiązań gwarantuje jakieś plusy i
wydaje się rozsądne samo w sobie. Trzeba tylko rozeznać i opowiedzieć
się za którymś z nich.
W końcu istnieje jeszcze inny (zaawansowany?) rodzaj rozeznania, które
można potencjalnie zastosować do sytuacji, w których ludzie uznają się
za niezdolnych do posłuszeństwa Przykazaniom lub Magisterium z racji
na “poważne powody.” Rozeznanie w takich przypadkach daje możliwość
dyspensy. Moje rozumienie tego procesu jest ograniczone: nie jestem
kapłanem, zatem nie wiem na ile poważne mogą być te “poważne powody”,
wiem tylko tyle, że ten teren trzeba oznaczyć znakiem
caveat (ostrzeżenie!)
Dlaczego? Własne doświadczenie życiowe podpowiada mi, że człowiekowi
nie jest nawet potrzebny poważny powód, aby myśleć o taryfie ulgowej.
W oparciu o moją własną historię grzechów przeszłych i obecnych oraz
obserwacji innych ludzi, śmiem postawić tezę, że istoty ludzkie lubią
pielęgnować przekonanie, że są wystarczająco mądre aby negocjować z
Prawem Bożym. Łatwo nam przychodzi oddalenie się od Przykazań i
wybieranie postępowania w oparciu o samo sumienie, a sumienie z kolei
może stopić się w jedno z jakimś niejasnym głosem wewnętrznym
podpowiadającym, abyśmy postępowali według tego, z czym się „dobrze
czujemy,” czyli decydujemy pod kątem tego, co jest po ludzku wygodne.
Potem nie ma się co dziwić, że okaże się, że schodzimy na manowce,
zajęci  nędznymi gierkami rozumu i duszy. Te gry składają się na
kilkuetapowy proces.
Może być tak, że w ogóle do grzechu się nie przyznajemy, ponieważ nie
żałujemy lub czujemy że “sztywne reguły” nie obejmują naszej subtelnej
i skomplikowanej sytuacji. Przecież jesteśmy ogólnie miłymi ludźmi
którzy starają się być przyjemni w obejściu i chrześcijańscy. Budujemy
piękną fasadę i nie chcemy, aby runęła z dnia na dzień pod ciężarem
poczucia winy. Nie chcemy spojrzeć sobie prosto w twarz i zdać sobie
sprawy z ewidentnych grzechów.
Albo jeśli nawet wyznamy jakiś grzech, to dokładamy wszelkich starań,
aby czyniąc to przedstawić się w najlepszym możliwym świetle. Nie
wszyscy spowiednicy będą mieli odwagę, aby uciąć te nasze piękne
zabiegi i powiedzieć nam prawdę o iluzji, w której żyjemy. Wynajdujemy
miliony okoliczności usprawiedliwiających aby zatuszować fakt, że nie
chcemy podjąć radykalnej walki. Robimy to po części nieświadomie
(inaczej od razu trzeba by było uznać takie spowiedzi za nieważne).
Nie chcemy poświęcać zbyt wiele w walce ze słabością, np. nakazać
samemu sobie, aby nigdy nikogo nie obmawiać albo nigdy nie szukać
nowego partnera po rozwodzie, ponieważ takie rozwiązanie wydaje się
ograniczać wolność, a jeszcze na domiar złego zbyt wielu “pomocnych
przyjaciół” uważa, że tego typu postanowienie byłoby niemożliwe do
zrealizowania, wręcz śmieszne.
Po zabiegach utrzymania pękniętej od środka fasady wyrabia się w nas
zgubne przekonanie, że jesteśmy tacy inteligentni i postępujemy tak
mądrze cały czas, że nie stać nas na proste posłuszeństwo względem
Prawa, szczególnie jeśli miałoby się ono wiązać ze zburzeniem
panującego porządku, np. z utratą przyjaciół, z odrzuceniem przez
znajomych lub oddaleniem się od chłopaka/dziewczyny. Wierzymy w to, że
„los chciał” abyśmy szli trochę inną drogą, a wszystko się i tak
ułoży, bo jesteśmy super i mamy dobre chęci.
Wkrótce przekonujemy się, że jest więcej takich “inteligentnych”
rozeznawaczy dobrej woli. Lgniemy do nich, ponieważ potrzebujemy
utwierdzenia w działaniach dotychczas podejmowanych na własną rękę.
Pielęgnujemy przekonanie, że ci inni posłuszni są posłuszni ponieważ
nie mają aż tak pod górkę jak my, albo trafili w życiowego totka. Albo
są prości, a my jesteśmy bardziej wyrafinowani i myślący. Albo w ogóle
gdy się rozejrzymy wokół siebie, nie widzimy nikogo kto jest posłuszny
Przykazaniom, ponieważ już dawno temu porzuciliśmy  to kolące nas w
oczy towarzystwo.
Nasze życie charakteryzuje lekki bałagan i wewnętrzna sprzeczność.
(Niby chętnie wprowadziłaś się do chłopaka, ale podszyta jesteś
niepokojem o przyszłość i trapi cię poczucie winy. Albo straciłeś
kontakt z nastoletnimi dziećmi bo byłeś zajęty romansem z nową “żoną”
aby ułożyć sobie życie). Mimo woli dostrzegamy, że tu i tam coś się
popsuło. Są skutki uboczne wewnętrznego chaosu.
Żyjemy dokładnie tak samo, jak nasi znajomi ateiści, ale dalej
trzymamy się kurczowo swojej zmodyfikowanej wersji chrześcijaństwa.
Może nawet tworzymy alternatywne ceremonie aby zastąpić niemożliwe
sakramenty, albo rozsyłamy petycję, aby jakaś absurdalna reguła
została zmieniona, tak, abyśmy nie musieli czuć się źle ze swoim
postępowaniem.
***
Nie wiem jak ty, drogi czytelniku, ale ja na pewno doświadczyłam na
własnej skórze kilku z powyższych konsekwencji marnego rozeznania i
duchowych zasłon dymnych (dziękuję Bogu, że nie wszystkich).  W
retrospektywie widzę, że moje sumienie było bardzo zniekształcone, a
priorytety poprzesuwane: byłam bardziej zainteresowana ocaleniem
dobrego mniemania o sobie niż miłowaniem Boga poprzez posłuszeństwo. A
przecież poszanowanie Dekalogu jest życiodajne i, chociaż wymaga od
nas pewnej ilości poświęceń, wiele świadectw osób nawróconych
potwierdza, że z posłuszeństwa płynie największa wolność. Prawo chroni
nasze ciała i dusze, oraz ciała i dusze naszych braci i sióstr.
Zapewnia nam możliwość mnożenia otrzymanych dóbr. W przeciwnym wypadku
skutki uboczne kumulują się i kończy się na tym, że nie tylko
pielęgnujemy fałszywy obraz siebie, ale również krzywdzimy innych, a w
środku cały czas słyszymy głos, który nas usprawiedliwia.
Starożytni prorocy częstokroć zapewniali swój lud, że jeśli będzie
szanował Prawo Boże, to w końcu zapała do Bożych przykazań miłością i
będzie delektować się zawartą w nich mądrością. Przykazania kocha się
jeszcze mocniej wtedy, gdy górują nad nami i naszym marnym rozeznaniem
pozwalając nam dostrzec nasze nędzne gierki z własnym ego.
Brak komentarzy

Napisz komentarz