Samograj

Pewnego dnia, przykładowego dnia – ponieważ taki dzień zdarza się częściej niż bym chciała,
choć na szczęście nie całkiem często – popadłam w stan matczynego otępienia. Wszystko
przychodziło mi z trudem. Krzyki dzieci niecierpliwiły już zupełnie niewspółmiernie do
reprezentowanej przez nie ilości decybeli, mój własny głos brzęczał w uszach wrogo i ostro, a potem
mi już wszystko zobojętniało. Nie widziałam nadziei dla siebie, choć przecież wielokrotne ratowanie
dnia, czyli ciągle odnawiane obieranie kierunku „będzie lepiej” wbrew zmęczeniu, jest poniekąd
moją specjalnością. Tym razem jednak nie potrafiłam żadnym aktem woli zebrać się w sobie od
nowa, chciałam się tylko dokulać do końca dnia jak samochód na sflaczałych oponach, którego
jedyną ambicją jest dotoczyć się do najbliższego warsztatu.

Za oknami królowała niezdecydowana pogoda, ponura, w każdym razie nie mogłam wypuścić dzieci
na zewnątrz.

By dopełnić obraz nędzy i rozpaczy, prawą stopę miałam odzianą w dziurawą skarpetę. Nie chciało
mi się nawet jej przebrać, nie wspominając o naprawie.

Byłam przeraźliwie nudnym kompanem tego dnia. Wiecznie zajęta czymś – w zasadzie nie wiadomo
czym konkretnie, niby tym, co zwykle, a nic się nie kleiło – powtarzająca „zaraz”, „nie teraz”, „nie
mogę” zirytowanym lub zrezygnowanym tonem. Oganiająca się od dzieci jak od natrętnych much.
Nie wnosiłam do tego dnia niczego twórczego. Przykro mi było, bo przecież wiedziałam aż za dobrze,
że można by ten dzień rozegrać sto razy lepiej.

Trafił się jednak taki mały promyczek słońca w tym dniu. Uświadomiłam sobie dobitnie, że na
szczęście dzieci radzą sobie tak czy owak, nawet jeśli rodzice zawiodą, bo mają w sobie pęd do
samorozwoju. Nie piszę tego, by się zbyt ławo rozgrzeszać z bylejakości. Piszę po to, by się chwilową
bylejakością nie katować. Na pewno pocieszy to choć odrobinę rodziców, którzy z jakichś powodów
musieli się wyłączyć z życzliwego towarzyszenia dziecku.

Chodzi o to, że gdy dziecko orientuje się, że nie ma we mnie sensownej towarzyszki dialogu lub zabawy, bo się w
tym konkretnym dniu do żadnej interakcji nie nadaję, może tym skuteczniej zmobilizować swoje
zasoby i rozwinąć uruchomić twórcze myślenie.

W tamten dzień właśnie byłam tego świadkiem. Ciepło mi się zrobiło na sercu, gdy mój najstarszy
poprosił mnie o igłę i nitkę. Oświadczył, że bardzo chce nauczyć się cerować i szyć. Przyniosłam
akcesoria, o które poprosił. Wytłumaczyłam podstawy (nawlekanie, zrobienie supełka, kierunek
szycia). Po tym krótkim instruktażu synek, z czułością – albo po prostu z dziecięcą naturalnością i
ujmującą uwagą – zdjął mi ze stopy moją okropnie dziurawą skarpetę i pracowicie zszył największą
dziurę na dużym palcu. Potem, podekscytowany sukcesem i ucieszony moimi słowami wdzięczności,
pobiegł na piętro i wyciągnął z szuflady brata dziurawe skarpety. Poprosił o nawleczenie kolejnej
nitki. Następnie powiedział, że chce zobaczyć jak się szyje rycerski płaszcz dla ludzika lego.
Pokazałam. Tyle dałam radę zrobić, rozbrojona jego postawą. Kolejny płaszcz dla ludzika zrobił
trochę niezdarnie, ale samodzielnie.

Nic mnie tak nie zachwyca i nie cieszy jak widok dziecka, które chce się uczyć i zdobywać
umiejętności samo z siebie.

Dzień był już uratowany. Za jakiś czas uśmiechnęłam się jeszcze promienniej, gdy przyuważyłam, jak
(nadal) zostawiony samopas Adaś pracowicie kopiuje z książki dziecięcej chińskie znaki oznaczające dom, księżyc i drzewo.

Tym razem nie prosił mnie o instrukcje: wie, że chińskiego nie znam.
Wypłynął sam na szerokie wody, niesiony przez swoją ciekawość świata.

Brak komentarzy

Napisz komentarz