Trafić w sedno

Po wypędzeniu piętrzących się gratów z łazienki, posegregowaniu
szuflady ze szpargałami i czystce w piwnicy oraz ograniczeniu garderoby do –
„powiedzmy”- kapsuły niezbędników – eleganckich lub wyjątkowo
ulubionych, przyszedł czas gdy wyjęłam kartkę papieru i położyłam na niej
ocalały z minimalistycznych akcji sprawny długopis. Oto chwila doskonała i
niczym niezmącona, powiedziałam do siebie w myślach. Miałam wrażenie
absolutnej kontroli i cieszyła mnie perfekcja czasu oraz przestrzeni.
Cieplarniane warunki do twórczości własnej.

Z namaszczeniem i kawą w filiżance (z kilkoma kroplami tłustej
śmietanki 30%) usiadłam przed kartką papieru i poczułam niemoc. Nie typowy
writer’s block, czyli strach przed równiną niezapisanej stronicy, a coś jeszcze
bardziej irytującego. W głowie bowiem kotłowało się pytanie, czy w imię
prostoty i minimalizmu nie zrezygnować z bezczeszczenia czystego arkusza
słowami. Nie była to kwestia papieru czy straty czasu, ale niewygodne pytanie o
sens i wartość. Każdy minimalista powtórzy jak mantrę, że przedmioty
użyteczne i sprawiające przyjemność mają rację bytu, nawet w większej ilości,
usprawiedliwiają swoje gabaryty, mogą rozciągać się w swoich wymiarach do
woli, mają pozwolenie na to, by istnieć. Ale co jeśli pisanie nie jest w tej chwili
ani pożyteczne, ani przyjemne, a wypływa z jakiegoś trudnego do określenia
poczucia, że trzeba je podjąć i zobaczyć dokąd poprowadzi? Bo jakżeby miało
być pożyteczne, skoro jeszcze nie ma adresata, poza moją osobą, a ponadto
mogłabym zrobić coś o wiele bardziej przydatnego (lub smacznego) dla
ludzkości w ciągu tych oto trzydziestu minut? Jakże ma to być przyjemne, skoro
czuję przymus, na zasadzie takiej, że każę sobie siąść i zacząć, że coś może z
tego wyniknąć, że żywię nadzieję, owszem, że przyjemnie będzie coś później
własnego przeczytać, wrócić do tego, choć teraz bez większej przyjemności
muszę te rozproszone myśli zebrać i zapleść w warkocz czytelnych fraz. Jak
teraz podejść do siebie i do tej dziwnej chęci-nie-chęci tworzenia? Pisać w
końcu, dłubiąc jak rzemieślnik, czy czekać na moment, kiedy samo się napisze?

Nie wiem, czy te myśli, które przelewam mozolnie na papier, są treściwe.
Nie wiem, czy mogłyby wystąpić w roli dania głównego, spożywane z radością,
czy można się nimi długo delektować, czy zapewnią komuś uczucie sytości. A
może będą jak szybka przekąska, lekka, niezbyt pożywna, za to prędko
zapomniana, wręcz nieistotna część menu, jedna trylionowa długiego dnia,
której równie dobrze mogłoby nie być, a dietetyków i ekologów ta nieobecność
by ucieszyła, minimaliści zaś zacieraliby ręce, że nie ma tego tekstu, nie trzeba

sobie nim sobie nad nim głowy łamać, nie trzeba go ze stołu sprzątać, dzieci z
tłustymi paluszkami od niego odganiać, na zbiórki makulatury zawozić?

Jakże dziwnie dywagować nad czymś i tworzyć jednocześnie tego tkankę,
wyobrażać sobie, że nic się nie pisze, a samymi rozważaniami na ten temat już
brudzić kartkę. Na ileż to niedorzecznych, nieproduktywnych przemyśleń i
działań pozwala nam rzeczywistość świata zwanego cywilizowanym, świata
rozrzutnego, gdzie nie trzeba walczyć o każdą chwilę pracy, by przekładała się
na chleb powszedni, ale istnieje przestrzeń, którą można wygodnie
zagospodarować. Ileż dziwnych potrzeb rodzi w nas ten cywilizacyjny margines
czasu, którego rzekomo nigdy nie mamy tyle, ile chcemy, ale jednak jest i
chwila na taką kawę, na komputer, na spotkanie, i jest moment na to, by
usiąść, zająć się maksymalizmem dezorientacji czy minimalizmem środków,
nazwać, oswoić, polubić, lub znienawidzić.

Co gorsza, przenika mnie do szpiku pytanie, czy pisanie pojawia się, bo
czasu mam za wiele, czy może ta potrzeba drzemie i dojrzewa dlatego, że
godzin w ciągu dnia za mało by coś dopowiedzieć? Paradoks. Jakiś margines
far niente musimy mieć, aby tego rodzaju potrzeba dała o sobie znać. Ale
pisanie nie wypływa też łatwo z sytego i przewracającego się z boku na bok
próżniaczego i szczęśliwego ciała; przeciwnie, potrzeba pióra staje się dotkliwa
gdy jest w nas rozdarcie, brak, jesteśmy kołysani w różne strony przez
gwałtowne fale życia, kończyny i głowę mamy spięte, obolałe, przeciążone
pracą lub niedospane, a nasze wysiłki wydają się nieadekwatne do idei lub
mrzonek, które pielęgnowaliśmy. Natomiast wtedy, gdy powierzchnia emocji
jest nieruchoma, świeci nad nią słońce samozadowolenia, świat znaczeń oraz
emocji ulega spłaszczeniu – i próżno szukać weny.

Przy minimalistycznej pustej kartce, przy luksusowej kawie, miotam się
pomiędzy fanaberią cywilizacji a potrzebą serca, a na wprawiającej w
zakłopotanie białej połaci rysuję bezmyślnie drzewko ze splątanymi konarami,
jak w czasie przydługiej rozmowy telefonicznej. Tak zawsze wygląda pierwsza
godzina pisarskich prób, w oczekiwaniu na treść dotąd niewyrażoną, żyjącą
swoim życiem gdzieś głęboko.

Godzina cywilizowanego marnowania czasu i przestrzeni.

Brak komentarzy

Napisz komentarz