Szczęście

Dzisiaj zastanawiam się jak to jest z poczuciem bycia szczęśliwym, jak to jest, że czasem ludzie będąc szczęśliwymi próbują udowodnić, że nimi nie są, bo obawiają się otwarcie i szczerze weselić, a będąc nieszczęśliwymi, na siłę udają, że ich życie to sama radość. Inni jeszcze, osiągnąwszy pułap stabilizacji, popadają w pewnego rodzaju beznadzieję. Pomyślałam, że trochę przeanalizuję ten rozdźwięk z perspektywy laika, bo nie jestem ani psychologiem ani żadnym szczęściologiem (czyli „eudajmonologiem”).

Moje obserwacje nie obejmują jednostek chorobowych.
Obiecuję sobie, że w wolnej chwili zajrzę do Tatarkiewicza do „Traktatu o Szczęściu” i zobaczę, czy opisywał to, co dziś opiszę ja. Tymczasem w trosce o oryginalność spostrzeżeń piszę na podstawie obserwacji własnych:

Zaburzone proporcje

Czasem widoczne są pewne subtelne przesunięcia w postrzeganiu swojej sytuacji, które mają dalsze konsekwencje, tak jakby się replikowały. Pierwszym takim przesunięciem znaczeń jest utożsamianie bycia szczęśliwym i spełnionym z trofeum, czyli atrybutem, „produktem końcowym”. Naturalną rzeczą jest, że człowiek skacze pod sufit po otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego, po zdobyciu wymarzonej pracy lub w momencie wprowadzenia się do nowego domu. Te chwile warto celebrować, ponieważ najczęściej są okupione wieloletnim trudem i poświęceniem. Ale gdy w życiu zaczynamy akcentować i cieszyć się tylko z tego, co wymierne, czym można się chwalić w mediach społecznościowych, albo sprowadzamy do atrybutów (ludzie np. publikują zdjęcia gdzie machają kluczykami do nowego auta), to wszystko osłabia właściwe podejście do szczęścia. Dla postronnych nie jest już istotne, że kupno nowego samochodu było związane przede wszystkim z pojawieniem się nowego członka rodziny. „Liczy się” głównie samochód, który się im wyświetlił na zdjęciu. I tak może być z domem, ze wszystkim, co z założenia służy człowiekowi, jego dobru. Zamiast rozmawiać o wszystkich składowych życia i o ludziach, którym de facto służą te przedmioty, ludzie pokazują tylko materialny wycinek, a inni wciągają się w grę pozorów jak w licytację. Tworzy się bardzo powierzchowny kanał komunikacyjny. Niektórym życie się sypie, ale publikują zdjęcia z trofeami, maskując swoją niedolę, również przed samymi sobą. Lepiej chyba, jeśli nauczymy się cieszyć już samym procesem budowania domu, studiowania. Wówczas mimo trudu przyświeca nam świadomość, że staramy się o to, na czym nam zależy, że nasze wysiłki są sensowne i ukierunkowane ku czemuś dobremu.

Kolejnym dziwnym nieco fenomenem jest wyreżyserowana (świadomie-pół-świadomie?) nieumiejętność czerpania radości z ważnych i pięknych etapów życia ludzkiego jakimi są np. ślub czy narodziny dziecka. W jakimś kuriozalnym odruchu obrony przed ewentualnymi prześmiewcami ludzie sami torpedują swoje szczęśliwe chwile i nie pozwalają im wybrzmieć w życiu. Boją się, że ktoś powie, że są sentymentalni, sztampowi, nie wiem, co jeszcze. Zamiast cieszyć się, że oto przez życie idą już we dwoje, że zaczyna się nowe, głoszą wszem i wobec, że ślub i tak niczego nie zmienił. Zamiast Bogu dziękować za zdrowe dziecko, wolą ubolewać jak to imprezy się już skończyły i siedzą w pieluchach i jak to wszystko przereklamowane było. Pospiesznie uruchomili jakąś obronną narrację, która nijak się ma do złożoności pięknego i ważnego doświadczenia, które nieuchronnie składa się z radości i smutków, lepszych i gorszych chwil, bo wszyscy w takich sytuacjach uczą się od nowa jak żyć. Jestem przekonana, że szczęście łatwiej przyjdzie tam, gdzie spokojnie pozwolimy sobie przeżyć jakiś etap i zmierzyć się z nim, z jego blaskami i cieniami. Bez lukrowania, bez etykietowania i spłaszczania, najlepiej daleko od szumu mediów społecznościowych.

Przerośnięta chęć kontroli

Następną zauważoną prawidłowością (zawierający szczyptę prawdy o rosochatej kondycji ludzkiej) jest to, że niektórzy ludzie, osiągnąwszy już tzw. wszystko, nie potrafią się cieszyć z tego, co mają, ani z radością witać kolejnych dni, gdyż w imię „przejmowania kontroli nad życiem” zrobiło im się smętnie i nudno, albo chodzą wiecznie wkurzeni. Może to wynikać z nieumiejętności znajdowania szczęścia w kontakcie z różnymi od siebie ludźmi. Ilu jest takich, którzy za radą wątpliwej jakości doradców otoczyli się tylko podobnymi do siebie wybranymi (bo reszta toksyczna), którzy tak samo zgnuśnieli. Szczęście, uważam, trudniej osiągnąć tym, którzy dążą do całkowitej kontroli nad swoim życiem. Prędzej czy później, ta strefa komfortu staje się nie do zniesienia. Może pojawić się etap, kiedy ten kokon kontroli jest tak gruby, że ten człowiek sam zaczyna popadać w rozpacz, że już nic ciekawego się nie wydarzy, bo wszystkie czynniki mogące zakłócić jego spokój są już hen-daleko. Stąd poczucie beznadziei, albo szukanie wrażeń niedozwolonych, ryzykownych. Tu kontrola, tu kompletny brak wyobraźni by tę kontrolę zrekompensować. Następną grupą nie do końca szczęśliwych ludzi chcących kontrolować za dużo są ci, którym ideologie każą się martwić się o wszystkie problemy tego świata typu klimat, rasizm lub nędza moralna społeczeństwa, bo uśmiechnięta twarz i troska o sprawy na własnym folwarku – powiedziano im – to oznaka braku świadomości lub wręcz prostactwa. Tacy ludzie, jeśli nie złapią równowagi w tych troskach, skazują się na dożywotnie przygnębienie, bo w/w problemów nie da się rozwiązać (a nawet jak się rozwiąże, to uczynne ideologie podsuną nowe).

Iluzja doskonałości

Szczęście wydaje się być stanem bardziej naturalnym i osiągalnym dla tych, którzy nie dążą do perfekcji. Samo dążenie do czegoś dobrego, jak już zaznaczyłam wcześniej, jest istotnym czynnikiem szczęścia, ale to nie to samo co iluzja perfekcjonizmu, czyli przekonanie, że za życia staniemy się wolni od niedoskonałości i nasze życie będzie już gładkie, bez niespodzianek, z prędkością ustawioną na tempomacie. Prawda jest taka, że nawet jeśli podrasujemy się fizycznie, psychicznie, naukowo, oczytamy się po zęby i wybielimy cerę na sto sposobów, to i tak podlegamy procesom chorobowym, procesom starzenia, jesteśmy wystawieni na stres, będziemy różnie reagować na trudy życia. Ponadto nasze wady, choć staramy się je minimalizować i z nimi walczyć, prawdopodobnie w jakimś stopniu zostaną z nami do końca życia. Pisząc „wady” nie mam na myśli destrukcyjnych, szkodliwych zachowań czy nałogów, które należy wyeliminować dla dobra swojego i innych. Wady rozumiem jako takie wrodzone niedoskonałości w funkcjonowaniu. Jakieś przerysowane reakcje, odruchy, mechanizmy działania, niechęć do jakiegoś schematu działania. Mimo ich istnienia można być szczęśliwym i nie zadręczać się.*

Wady wadami, ale istnieją też choroby, które naprawdę odbierają siły i zaburzają poczucie bezpieczeństwa w człowieku, niemniej ich wpływ na poczucie szczęścia nie jest jednoznacznie negatywny. W tej materii również napotykamy na tajemnicę i paradoksalne różnice: z jednej są ludzie tak obarczeni cierpieniem i bólem, że nie są w stanie odczuwać szczęścia. Inni chorzy z kolei podkreślają, że choroba ich tak zmieniła i tak przedefiniowała wartości, że cieszą się życiem bardziej, niż wcześniej, mimo, że ich ‘korzystanie z życia’ jest obiektywnie rzecz biorąc mocno okrojone, czasem fizycznie ograniczone do sali szpitalnej. Być może tutaj potwierdzenie znajduje obserwacja, że nadmierna kontrola blokowała u tych ludzi poczucie szczęścia, a choroba poczucia kontroli pozbawiła i dała jakiegoś rodzaju szansę, by odkryć inne wymiary życia takie jak więź z bliskimi, kontakt z Bogiem.
Ostatnim zaobserwowanym przeze mnie czynnikiem, który wpędza ludzi w smutek i tłumi ich szczęście, jest traktowanie siebie nazbyt poważnie. Przykładowo, ponieważ jesteśmy już szanowanym ekspertem od xyz, nie chcemy zniżać lotów do poziomu śmieszności, albo mamy małą odporność na krytykę, w tym krytyczne lub perspektywiczne przyjrzenie się własnym działaniom. Tymczasem szczypta humoru potrafi obrócić niefortunne wydarzenie w coś sympatycznego, godnego anegdoty. Nie jestem za trywializowaniem życia za pomocą szyderczych etykiet (patrz akapit 3 tego tekstu), ale jestem przekonana, że serdeczne pośmianie się z własnych perypetii od czasu do czasu pomaga poczuć smak życia. Skutek uboczny: wtedy inni też lubią z nami przebywać.
Tyle o szczęściu, którego życzę.

Zdjęcie: arras Noble Pastorale, Francja Dolina Loary 1510.

*Przykładowo: ja mam jakąś przyczajoną formę adhd. Trudno mi usiedzieć w jednym miejscu, przy jednej czynności. W czasie studiów wkładałam nogi do miednicy z wodą umieszczonej pod biurkiem po to, by nie odchodzić co rusz od książek czy zadania domowego pod pozorem parzenia herbaty, szukania ciasteczka czy przejrzenia się w lusterku. Do teraz mam ten problem. Zapytajcie moich studentów, to Wam opowiedzą, że z sali zajęciowej wychodzę po kilka razy, a to po kserówkę, po marker do tablicy, a to po herbatę, zazwyczaj wtedy, gdy oni coś piszą, czymś są zajęci. Generalnie każdy pretekst jest dla mnie dobry, by wyjść. Tak, to jest też spowodowane moim roztrzepaniem (np. nie przyniosłam czegoś), ale przede wszystkim robię to dlatego, że nie mogę usiedzieć w miejscu, nie lubię tak nieruchomo wisieć nad nimi w czasie gdy pracują.

Brak komentarzy

Napisz komentarz