a

O (Względnej) Wakacyjnej Wolności

Jeszcze kilkanaście lat temu wakacje miały tę miłą cechę, że dni przesypywały się leniwie przez
palce, a nawet wymagały zagospodarowania pewnej ilości nudy. Oczywiście nuda nie była
dominująca, bo urlopy te były przeplatane sezonową pracą, lekturą wciągających książek, obozami,
spotkaniami, myślami o tym, co dalej, kim (i z kim) chce się być.

W dorosłym życiu i szczególnie z małymi dziećmi już trudno sobie pozwolić na czas klasycznie
samotny i rozciągający się aż po rubieże nudy. Nie ma mowy o bezruchu. Pozostaje wycisnąć jak
cytrynę te warianty którymi się dysponuje. A jest ich przynajmniej trzy:

chwile bez-pracy, bez-placówek wspomagających, bez-domu.

Każdy z tych wariantów coś cennego wnosi.

Bez-Pracy

To moje pierwsze od lat wakacje bez zleceń ani pracy zawodowej, co jest o tyle korzystne, że nie
gonię za niczym poza orbitą osobistą i domową i tak aż do października. Dzięki temu mogłam zacząć
w czerwcu od krytycznego spojrzenia na swoją codzienność. Zorientowałam się, że jest w niej trochę
za dużo zmęczenia. Niektóre rzeczy męczą swoją powtarzalnością. W kuchni zaczęłam spędzać za
dużo czasu próbując dogadzać wszystkim, aż po kulinarny regres, kiedy to nic oryginalnego już nie
przychodzi do głowy. W interakcjach dzieci zaczęło brakować celowości i świeżości. Wszystko jest w
porządku, ale gdzieś ujawniła się potrzeba odkrycia nowych przestrzeni.

Bez-Placówek Wspomagających

Wkrótce po rozpoczęciu mojego urlopu od pracy dom zapełnił się dziećmi. Nie ma przedszkola,
zatem zostaliśmy królami czasu rodzinnego. Trzeba było wypracować tryb wakacyjny i
wprowadzić malutkie zmiany, by każdy czuł większy luz. Trudniej czasem ogarnąć młyn, bo wszystkie
dzieci non stop na głowie, a gdy trafi się gorszy dzień to odczuwam popłoch i zastanawiam się, czy
podołam temu rozpędzonemu żywiołowi. Czasem zdarza się, że dzieci bardziej człowieka zirytują, bo
nudzą się, pętają się i narzekają, grymaszą przy jedzeniu, albo cały czas przerywają wykonywanie
ważnych czynności (to ostatnie denerwuje mnie bardziej niż powinno). Ale po dniu-niewypale
następny dzień zazwyczaj jest lepszy. Uda się coś ciekawego zrobić, gdzieś wyjść, choć jednej małej
rzeczy ich nauczyć. A czasem same dzieci wpadają na ciekawą i wciągającą zabawę. Jeśli jest ładna
pogoda, to każę sobie (ostatnio bardziej stanowczo) zmieniać tryb naszej ko-egzystencji na mniej
domowy, a bardziej zorientowany na plac zabaw albo park. Niewątpliwym plusem jest to, że dzieci,
których nie ma w domu mniej ten dom brudzą i bałaganią. Nie daję rady codziennie tak z nimi
wychodzić, bo szczerze mówiąc nie zawsze mam siłę i ochotę na przemieszczanie się z całą eskortą.

Bez-Domu

Ostatnim i najbardziej ekscytującym etapem wakacji – jeśli finanse i inne czynniki akurat pozwalają –
jest podróż gdzieś dalej i wielu ludzi ten etap cieszy najbardziej (mnie też). Warto ruszyć w świat po
to, żeby zatęsknić za domem, w którym spędza się tak dużo czasu, zaczerpnąć sił na kolejny rozdział.

Taki urlop jest też dobry jako cezura, punkt w kalendarzu, szczególnie w obliczu szalejącej w domu i
wybijającej człowieka z rytmu dziatwy. „Przed wakacjami nauczy się pływać.” „Przed wyjazdem
załatwię dentystę i lekarza”. ”Przed wyjazdem skończymy remont.” Wakacje służą za termin
ostateczny i nieodwołalny i wiadomo, że po nich nadejdzie nowe. Dużo się zatem spodziewam po
wyjeździe wakacyjnym. Przede wszystkim oduczenia się rutyny domowej i patrzenia na otoczenie
przez pryzmat nieśmiertelnego pytania „co muszę teraz zrobić?”. Oczekuję od wakacji, że ubędzie mi
obowiązków. W moim przypadku wakacje prawdziwe to wakacje od gotowania. Z chęcią odmówię
sobie kilku wydatków w ciągu roku aby później przez tydzień-dwa cieszyć się tym, że nie muszę pełnić
dyżuru przy kuchence i piekarniku.

Z drugiej strony nie chcę się spodziewać za dużo po wakacjach, bo przecież np. przed opieką nad
dziećmi się nie ucieknie (nie bierzemy pod uwagę urlopu bez dzieci na tym etapie). Zdarza się, że
będąc na urlopie ustalamy z mężem dyżury, np. każde z nas ma po 2-3 godziny czasu dla siebie a
drugie całościowo ogarnia dzieci w tym czasie po to, by można było choć na chwilę odpocząć od
ciągłej odpowiedzialności za trzódkę. Dla mnie to bardzo dużo. Staram się realistycznie wybierać
miejsce na urlop. Uważam, że wakacje z małymi dziećmi są świetne, jeśli są nad wodą : można
brodzić w jeziorze czy morzu i bawić w piasku. W góry się jeszcze nie porywamy, może też dlatego, że
do gór mamy blisko i dla nas stanowią mniejszą atrakcję. Niezależnie od regionu w który się
wybieramy, średnio co drugi dzień staramy się coś zobaczyć, zwiedzić, pójść na mały szlak spacerowy,
wejść do zabytkowego kościoła w okolicy lub na wieżę widokową. Gdy dzieci idą spać, otwieramy
okno i cieszymy się innymi niż zazwyczaj dźwiękami i zapachami. Cieszymy się tym, że wyruszyliśmy
kawałek dalej w świat i nic nas nie goni – a naprawdę nie goni, bo jedziemy na własną rękę.
Wakacje to czas, gdy pakujemy się lekko, acz praktycznie.  Znajdujemy czas na dogadzanie sobie małą lampką wina,

spontanicznym gofrem, karuzelką za parę złotych.

Po takim przerywniku o wiele milej jest powrócić do trudu codzienności, a i własne kąty, zabawki i
widoki z okna smakują inaczej. Skądś też przybywa energii na podejmowanie nowych jesiennych wyzwań.

Brak komentarzy

Napisz komentarz