Zaangażowanie

Jest wielu ludzi dobrej woli, których trawi nieugaszony niepokój wynikający z przeświadczenia, że
robią zbyt mało. Żyją w poczuciu winy, bo nie nadążają za innymi, udzielającymi gorączkowych
wywiadów w świetle fleszy i brylującymi umiejętnie w kalejdoskopie aktualności. Nie mają jeszcze
wykształconego zdania na milion nowych, palących tematów, tkwią w codzienności, a tymczasem
inni (jak się zdaje) w międzyczasie zbawiają świat.

Wiadomo, człowiek na wielu frontach dąży do tego, by ulepszać rzeczywistość wokół siebie,
szczególnie jeśli dysponuje jakąś odczuwalną ilością wolnego czasu. Wielu ponadto chce spojrzeć
nieco dalej niż własne podwórko i troski, czuć się potrzebnym, poświęcić się dla jakiejś sprawy.
Dlatego promocja aktywizmu wszelkiej maści trafia na podatny grunt; wydaje się on być tym
„czymś”, co wyrwie z egocentrycznego kołowrotka codzienności i nada naszym dążeniom głębszy
sens, a ponadto (dla niektórych to kusząca perspektywa) przysporzy fanów i włączy do szerszej
społeczności.

Ostatnio trochę intensywniej myślałam o dynamice zaangażowania człowieka w jakąś sprawę.
Doszłam do wniosku, że aktywizm już przy pobieżnej analizie ma jeden potężny minus: istnieje
pokusa stałego przekuwania swojego działania na zasięgi i parametry popularności, które,
powiedzmy sobie szczerze, mogą nieźle zaburzyć percepcję samego siebie i świata. Ktoś może robić
coś głupiego i banalnego niby „dla sprawy” i mieć miliony lajków, a ktoś inny zrobi coś szlachetnego i
znaczącego, a zasięg będzie miał (pozornie) zerowy. Mój sceptycyzm względem aktywizmu osiąga
punkt maximum, gdy przypomnę sobie o wspomnianym na początku poczuciu winy
zaobserwowanym u co poniektórych, że „zajmują się małą sprawą” ….a tu trzeba jeszcze „obalić cały
patriarchat” (żart, bo ja nie z tej szkoły myślenia) 🙂 Dodatkowo wspomnę, że niekiedy cel obrany
przez aktywistów nie jest taki szczytny jak się wydaje, a może wręcz odciągać od stokroć
istotniejszych spraw.

Na szczęście dystans do idei aktywizmu nie jest tożsamy z biernością lub brakiem zaangażowania.
Aktywizm nie jest jedynym sposobem na ulepszanie świata podobnie jak umiejętność zorganizowania
wystawnego przyjęcia weselnego nie zastąpi codziennego podawania chleba głodnym domownikom.
Jak może wyglądać takie „zwykłe” zaangażowanie, dalekie od aktywizmu?

Nie zabiegajcie o to aby być użytecznymi dla wszystkich, ale dla tych, którzy są w waszym
otoczeniu (św. Teresa od Jezusa)

Trochę zaskakujące te słowa wielkiej świętej – wydają się ograniczające. Nici z zasięgów… no właśnie.

Jakiś czas temu przeanalizowałam sobie sposób działania porządnych ludzi
uznawanych za świętych, lub innych szlachetnych postaci, których pamięć pozostaje żywa dzięki
sztafecie wdzięczności kilku pokoleń. „Zasięg” świętych to kilka wieków historii; dzisiaj
powiedzieliśmy, że influencerzy z nich nie lada. Co ciekawe, to nie byli aktywiści próbujący zbawiać
cały świat: wiedzieli, że świat zbawił i zbawia tylko On. Wobec tego zajęli się wytężoną, ale często
mniej widoczną pracą bez liczenia na wielki rozgłos, a efekty ich pracy widać do dziś, tak jakby
promieniowały zupełnie niewspółmiernie do niepozornego kontekstu, w którym zostały
wypracowane.

Doszłam do wniosku, że zwykli porządni ludzie tego pokroju pracują tam, gdzie są, i na ogół nie
próbują być absolutnie wszędzie. Robią użytek nawet z przysłowiowego nędznego metra

kwadratowego. Wystarczy im ten metr jeśli nie ma możliwości posiadania więcej. Na metrze ziemi
można uprawiać marchewkę i ziemniaki po to, by z kimś się tymi plonami podzielić. Na metrze ziemi
można upaść na kolana i prosić za tymi, którzy potrzebują. Na metrze kwadratowym można się
spotkać z kimś i porozmawiać o najważniejszych sprawach, albo napisać ważne dzieło, które zmieni
bieg historii.

Tacy skromni ludzie o dobrych sercach badają uważnie swoje predyspozycje i narzędzia. Patrzą na
talenty, uwarunkowania i możliwości, w obrębie których działają. Są wdzięczni za nie i nie tracą
czasu na pogoń za tym, czego nie mają. Są wierni w małych i dużych sprawach. Jeśli serce każe im iść
dalej w świat, to idą wierząc, że się na coś przydadzą, a jeśli muszą zostać w tym samym miejscu, to
ten stan rzeczy też nie wywołuje u nich zgorzknienia. Umieją działać w pojedynkę, ale również w
większym gronie, nawet jeśli wspólna praca jest okupiona trudem. Nie szukają innych ludzi tylko po
to, by im przyklaskiwali. Dobrze wykonują swoje zadania, pozostawiając po sobie szlachetną
spuściznę.

Zwykli porządni ludzie zaangażowani w swój świat kochają konkretnego, nawet uciążliwego sąsiada,
nie przeskakując w pseudo-manifesty miłości uniwersalnej. Nie muszą wykrzykiwać „I love you” w
eter wypełnionego fanami stadionu. Wiedzą, że mogą podpaść temu czy tamtemu, bo zawsze
znajdzie się ktoś, komu się ich działalność nie podoba, albo kto uważa, że mogliby coś zrobić inaczej.
Na ogół nie robią z tego afery. Budują dobro wokół siebie i tworzą klimat, w którym inni mogą
wzrastać. Choć mogą być dobrzy w sztuce perswazji, nie dążą do dominacji psychicznej nad drugim
człowiekiem.

Co ważne (przynajmniej dla mnie osobiście), ludzie tego pokroju nie poruszają się w ciągłym
poczuciu winy czy nieadekwatności działań, choć widzą swoje braki. Są świadomi tego, że robią mało,
ale ufają, że Bóg jest w stanie wycisnąć z ich pracy o wiele więcej, jeśli tylko będzie chciał.

Brak komentarzy

Napisz komentarz